Przerwa, jaka tu nastąpiła, powoli dobiega końca. Zanim pokażę, co dziergam - a są to raczej części garderoby, zresztą długo nic nie robiłam w tej kwestii i nie było czego pokazywać -jeszcze trochę inspiracji.
Mam taki nabyty za granicą album:
Autor zdjęć, Amerykanin, miał za zadanie udać się w 1938 r. do zapyziałej Europy Wschodniej i porobić zdjęcia, które mogłyby być ilustracjami do katalogu zachęcającego bogatych Żydów z USA do działań charytatywnych w tym regionie. Jako że rok był znamienny, zdjęcia są bezcenne - że się tak brutalnie wyrażę, last minute. Zostały potem pogrupowane wg tematów i ujęte w albumy, a mi udało się zdobyć tylko ten o dzieciach. Ilustracją do zdjęć (tak, nie odwrotnie) są dziecięce piosenki w jidysz podane z nutami i świetnym przekładem angielskim, i z transliteracją na łacinkę obok oryginalnego alfabetu.
Wydawniczy przysmak.
Chwalę się nim jako antidotum na charakterystyczne, świadomie przesłodzone pocztówki z dziećmi z tego okresu; można cenić tą konwencję, ale panuje ona tak niepodzielnie w craftowym świecie, że może już wystarczy?.. Z drugiej strony, nie bardzo widzę poniższe dzieciaki jako bohaterów craftu. Chyba że jakoś bardzo inaczej...
W przeciwieństwie do śmiałego kiczu, wystudiowanych póz i min z pocztówek ci modele często pierwszy raz widzieli obiektyw, poza tym mają inne problemy niż wyglądanie dobrze na zdjęciu i to, jak wyjdą, zdaje się kompletnie ich nie obchodzić. Mój osobisty faworyt to ten z ostatniego zdjęcia.
Jak już wspomniałam, trudno (chyba?) tu o bezpośrednią inspirację. Tak pośrednio te zdjęcia przypominają mi, jak ważna jest naturalność, jaką ma - zapomnianą często - moc.
P.S.
Dziękuję za ciepłe słowa namowy do powrotu na ten blog!
środa, 8 lipca 2009
Subskrybuj:
Posty (Atom)