piątek, 29 sierpnia 2008

It's a girl!

Niebywała kariera okrzyku anglojęzycznej (czemu??) akuszerki na pocztówkach, życzeniach etc. jest o tyle niezrozumiała, że dzisiaj większość rodziców wie dużo wcześniej, jakiej płci będzie dziecko. No nic.
Przyjaciołom urodziła się właśnie dziewczynka, wygląda na to, że będzie co najmniej trójjęzyczna, będzie miała kota, ciocię Sarcię i w ogóle. Strasznie ją kocham, chociaż nie znam osobiście, bo mieszka trochę daleko... jestem jej bardzo, bardzo ciekawa.

Oczywiście postanowiłam machnąć albumik, ale z takimi ambitnymi założeniami:
  1. zero różu
  2. zero kwiatków
Tak się wywiązałam:)










Tektura z Biedronki (zabezpieczająca talerzyki), sianko podkradzione królikom, rozbrojone dwie sztucze różyczki po nocy w esencji herb., brązowa bibułka, mewy wydarte z katalogu duńskiej ciuchowej firmy, brązowy - w dwóch odcieniach! - papier z torebek, w które pakuje zakupy moja ulubiona wrocławska firma AlmiDecor. Ulubiona z pewnym sporym "ale", niemniej pakują tak, że wszyściutko ulega kraftowemu recyclingowi, a są to materiały przedniej jakości:)

Album jest 8x7 cm., na zdjęcia 3x4 cm.

Przynajmniej wiem, że zostanie zaakceptowany. Pewnie spotkałyście (-liście) się z tym, że obdarowany nie jest szczęśliwy z handmejdowego upominku. Niektórzy uważają je za "śmieciuchy" i posądzają tfórcę o skąpstwo (przy cenach fachowych produktów chyba bezpodstawnie), a inni uznają tylko takie prezenciki, sklepowe to jakoby pójście na łatwiznę. Ja tam się cieszę z handmejdu, bo: 1) nie każdemu jednak się go wręcza, świadczy to o pewnej bliskości (chyba) i 2) doceniam bardzo, że ktoś poświęcił swój czas, a przede wszystkim pomysł, czyli odprysk swojej osobowości. I sklepowe też lubię...:) Nawet gdy wszyscy mają takie samo coś... I czekoladę... i buty... i rajtki... dobra już kończę...

wtorek, 19 sierpnia 2008

Drugie oblicze stylu vintage

Oglądając skandynawskie blogi wnętrzniarskie jestem coraz dalej od powszechnych nimi zachwytów. Jakoś tak głupio, jak Skandynawki nie-Dunki naśladują Dunki, a te - Francuzki z Prowansji. I dziwnie wygląda kopia prowansalskiego stylu w mroźnej Północy - rozumiem jednakże, że ktoś chciałby taki dom mieć i cóż, że jest sam ze Szwecji. To jeszcze jednak pikuś.

Często gromadzenie starych przedmiotów przybiera dziwne rozmiary, trzeba mieć naprawdę ogromny dom (OK, mają), ale i on w pewnym momencie staje się przeładowany i zaprzecza sam sobie (że niby staroświecka prostota). Świetnie oddaje to tytuł przesympatycznego, autoironicznego postu: "Kto ma więcej przedmiotów w chwili śmierci, wygrywa!" (wrzucę linka, jak tylko go dorwe znowu!).

Ale najbardziej powala mnie coraz częstsze niszczenie przedmiotów: zmasakrowane białą farbą zabytki, tutki zapachowe zrobione z kart starych kościelnych śpiewników... z komentarzem, że to jakaś stara książka z pchlego targu...To ostatnie może najbardziej mnie porusza, bo sama zbieram śpiewniki.

Do tego dochodzą sprawy znane i z naszego podwórka - abstrakcyjne ceny postarzanych przedmiotów, złachanych na "przedwojenne" misiów... prostych, drewnianych klocków, do któych wykonania nie potrzeba szczególnie dużego wkładu czegokolwiek... i innych zabawek przypominających stare, np. głupiego bączka.

Żeby nie było, lubię starocie i jestem może nawet za maniakalnie zafascynowana związkami z przeszłością. Białą farbę też lubię, na meblach, bo się wtedy nie narzucają, a taka jest w końcu ich rola; na innych przedmiotach, bo pasują wtedy do wszystkiego. Ale przesada we wszystkim chyba na dobre nie wychodzi. Obserwacje, ile pięknych rzeczy poległo, bo były nie dość "shabby", polecam wnikliwym czytelniczkom Skandynawek. Ile pieniędzy zostało wydane na coś, co udaje jakieś, a mogłoby kosztować o 2/3 mniej - chyba każda z nas wie...:)

No jednym słowem odkryłam i na wzorcowej dla wielu Północy drugie oblicze sielskiego vintage. Bezmyślne, niszczycielskie, często sztampowe.

I myślę sobie ostatnio, że tysiące domów będą wyglądały potem tak samo. I że jak będę miała własny, duży domek (he, he, he), to będą w nim oczywiście starocie, ale przemieszane z nowoczesnymi sprzętami i mające funkcje praktyczne. Coś podobnego widziałam nawet w realu, w domu dziadków mojego przyjaciela - obok badziej niż nowoczesnych urządzeń szafa (ich własnej pra pra...) z XVII wieku, w niej normalne ciuchy. Między talerzami z Ikei plączą się jakieś przedwojenne. Schody skrzypią, cholernie na nich zimno, dociera się nimi do pokoju z super nowoczesnym ogrzewaniem. No fajnie było... (Gratuluję serdecznie tym, którzy się tu doczytali.)

By odreazgować, zrobiłam se takie coś:
Po namaczaniu przez noc w esencji herbacianej obleśnych, ślubnych różyczek o bilącej po oczach bieli...

Zrobiłam pudełeczko... wiem, że poplamione... to nic, bo to raczej taki wygłup...

... które z góry wygląda tak:

Jak ma zawsze i wszędzie trącić myszką, to czemu nie?
A teraz mini-konkurs z mini-kraftową nagrodą: co jest w pudełku? Podpowiedź: Napis nie wprowadza w błąd. Jest to jeden przedmiot należący do mężczyzny. Mógłby spokojnie należeć do kobiety, ale tak się zdarza dużo, dużo rzadziej. Jak nie jest w pudełku, to straszy gości, którzy nie wiedzą, co to jest. :) Bardziej zaciemnić nie mogłam;) Przyznaję, zadanie jest trudne...:)

piątek, 15 sierpnia 2008

Drzwi shoji

Pokazałam swego czasu papiery - reprodukcje wzorów z osiemnastowiecznych kimon. Tu próba wyeksponowania ich jakoś - skleciłam 3 niby pocztówki z motywem drzwi shoji (przy okazji dowiedziałam się, że słynne te przegrody w japońskich domach tak się nazywają).

Podklejone kalką, z ramką na gąbce. Złota kontórówka do szkła. Słoneczko z bardzo lekkim efektem "metalic". Dwa kolejne zdjęcia ryzykowne, ze świeczką za shoji - że niby ktoś jest w domu, zapewne z poduchą nad pupą parzy herbatę...



...niechcący ujawnił się 3D...

To na dole to teoretycznie miejsce do napisania tytułu kartki, np. "Wszystkeigo najlepszego" czy "Miłej podróży", chyba tylko czarnym markerem... Nie do końca może tu pasuje, ale pokazałam, bo może komuś się przyda pomysł z naprzemiennie podartymi paskami...

Nie mam pojęcia o Japonii wykraczającego poza sushi, Kurosawę, parę oderwanych faktów z historii, pseudo-japońskie wzornictwo i sporą garść stereotypów. Smutne to trochę; jak Japończyk by odebrał takie wariacje na temat? Uśmiałby się, wzruszył ramionami czy wkurzył? Jedynemu japońskiemu znajomemu nie pokażę powyższych efektów niepogłębionej refleksji, bo się wstydzę...

sobota, 2 sierpnia 2008

Pot pourri

Pod wrażeniem nie tylko ponadprzeciętnie twórczych, ale i bardzo przedsiębiorczych dziewczyn z niemieckiej grupy Herzensart (patrz: zakładki), które budują całe małe przytulankowe światy, naprodukowałam takie coś:
Inspired by girls from Herzensart team who create small softy worlds I've made this:


A służyć ma to niby do tego, że się popsika kwiatki ulubionymi perfumami czy olejkiem czy czymś tam jeszcze i powkłada np. między ciuchy, tak jak woreczki zapachowe i inne takie. Albo do łazienki. Jak się zapach znudzi, liczę na to, że można chyba wrzucić do pralki, bo wypchałam sztuczną wełną.
Perfumed flowers can be put into the wardrobe or bathroom or anywhere else. I hope when I get bored with the fragrance they can be machine washed (there is artificial wool inside).

Oczywiście mam już pomysły na inne kwiatuchy...